– Bruno chyba oszalał! Cały czas stęka coś pod nosem i próbuje wychylić się z kokpitu. No nie
mam już siły go tak ciągle trzymać! – skarżyła się Karolina podczas jednego z czterech poranków
na środku Morza Śródziemnego, kiedy przeprawialiśmy się z Krety wprost na Maltę.
– Pewnie się nudzi i sam nie wie czego chce… – skomentowałem.
– Bruno! Czego tam szukasz za burtą, nic tam ciekawego nie ma!
Lekko zdenerwowana Karolina przyciągnęła energicznie ciekawskiego bobasa do siebie,
wyglądając jednocześnie poza obręb kokpitu.
– O kurcze! Bruno znalazł latającą rybę na pokładzie! To dlatego tak bardzo próbował się tam
dostać!
Była to już druga rybka, która wskoczyła do nas podczas nocnego żeglowania. Niestety nasz
najmłodszy załogant zauważył ją za późno, by dać nam szanse na jej skuteczny ratunek. Na patelnię
była z kolei za mała, więc po dokładnym obejrzeniu, truchło wróciło do morza.
Dziesięciomiesięczny żeglarz zaczął ostatnio zaskakiwać nas swoją spostrzegawczością. Nauczył
się pokazywać małym paluszkiem wszystkie statki, które przepływają obok Sputnika II, nie
przeoczy żadnego ptaka, który pojawi się w jego polu widzenia, stęka podekscytowany na widok
powiewających na wietrze flag i wskazuje pytającym wzrokiem każde urządzenie, które podejrzewa
o bycie lampą. Czasem nawet wyciąga rączkę i wskazuje przedmiot z zupełnie nowej dla niego
kategorii, jakby prosił o podanie mu jego nazwy.
Obserwowanie postępów w jego rozwoju jest dla nas nagrodą za niewygody, które często musimy
znosić, starając się pogodzić rodzicielstwo z podróżowaniem na małym, zagraconym jachcie.
W trakcie prawie pięciu dni żeglowania przemieściliśmy się niecałe pięćset mil na zachód. Trzy
doby wiały słabe i raczej przeciwne wiatry, dwa dni męczyliśmy nasz stary silnik z powodu
całkowitej flauty.
Ostatecznie pożegnaliśmy się z Grecją, w której spędziliśmy pięć miesięcy. Aż trudno uwierzyć, że
byliśmy tam tak długo! Z jednej strony cieszyliśmy się, że zmieniamy już miejsce i kulturę, z
drugiej strony żal nam było opuszczać ten zwariowany kraj, który nie daje się zaszufladkować w
żadnej kategorii i w którym każdy może znaleźć to, czego szuka. Odwiedziliśmy zaledwie
kilkadziesiąt wysp, z prawie dwóch tysięcy. Nie możemy powiedzieć, że poznaliśmy Grecję. Myślę,
że nie mogą tego powiedzieć nawet rodowici Grecy. Zdołaliśmy zaledwie liznąć tą krainę, ale
nawet ta krótka degustacja pozwoli mi na zawsze zapamiętać smak pieczonej kozy w sosie
cytrynowym serwowanej na Tilos z kieliszkiem raki domowej roboty, wulkaniczny zapach siarki,
zmieszany z balsamicznym aromatem rozgrzanych słońcem zarośli cierniowych na Nisiros, widok
wiosennego słońca, rozpraszającego ostatnie kwietniowe chmury nad kwitnącą zatoką Argostoli na
Kefalonii i psychodeliczny szum podnieconych upałem cykad na Kosie.
Nie zdołaliśmy zobaczyć wszystkiego o czym marzyliśmy, ale na to musielibyśmy poświęcić chyba
całe życie.
Przed wyruszeniem z naszego ostatniego, greckiego portu Chania na Krecie, kupiłem na drogę
angielskie wydanie „Report to Greco” Nikosa Kazantzakisa, znanego głównie jako autora „Greka
Zorby”. Mijając ostatnie kreteńskie skały czytałem o nocnej wspinaczce autora na najwyższy szczyt
tej wyspy. Zdobycie szczytu zostało nagrodzone niezwykłym widokiem wschodu słońca, który
pisarz określił jako najwspanialszy widok na świecie. Czytałem o znajdującej się na trawersie lewej
burty pirackiej wysepce, będącej kiedyś gniazdem szajki, której przewodził jego pradziadek.
Mijając górę, będącej filmową scenografią „Greka Zorby” przypominałem sobie różne typy
charakterów, które tu spotkałem. W tym samym czasie poczułem, że wbrew moim
dotychczasowym refleksjom, Grecja rzuciła na mnie czar, który nie pozwoli mi o niej zapomnieć i
który prawdopodobnie zmusi mnie kiedyś do ponownych odwiedzin krainy Odyseusza.
Do zobaczenia nasi greccy przyjaciele, którzy tak serdecznie i szczerze ugościliście nas na waszych
wyspach i którzy pozwoliliście dziwić się wam, śmiać się razem i dyskutować. Jasas!
Piątego dnia dnia po wyruszeniu z Chania, tuż przed zachodem słońca, wciągnęliśmy na maszt
maltańską flagę i niedługo potem dobiliśmy do kei, w stolicy wyspy Vallettcie. Natychmiast
poczuliśmy przeskok cywilizacyjny. Państwo Malta, składające się z trzech blisko położonych
wysepek: Malty, Comino i Gozo, to w zasadzie jedna wielka aglomeracja miejska, w wysokim
stopniu zurbanizowana, nie zostawiająca zbyt wiele przestrzeni dla rolnictwa i dzikiej przyrody. Ta
kraina, podarowana niegdyś przez cesarza Karola V zakonowi Joannitów, w zamian za jednego
sokoła maltańskiego rocznie, jest dosłownie naszpikowana zabytkami i potężnym ładunkiem
europejskiej kultury. Valletta i okoliczne zatoczki stanowią wielką miejską fortecę, której budynki,
zarówno mieszkalne jak i obronne wzniesione są z żółtych bloków łatwego w obróbce piaskowca.
Materiał, który doskonale nadawał się do szybkiego budowania nie wytrzymuje jednak próby czasu
i chociaż znakomicie odpierał tureckie ataki podczas wielkiego oblężenia w XVI wieku, oraz dawał
ochronę obrońcom wyspy podczas niemieckich bombardowań, dziś rozsypuje się pod wpływem
czynników atmosferycznych, zmuszając Maltańczyków do prowadzenia nieustannej renowacji
starej architektury. Miasto ma jednak niezwykły klimat, będący połączeniem brytyjskiej zaradności
i gospodarności, śródziemnomorskiego luzu, postkolonialnego bałaganu, rycerskiej godności,
pozostawionej w spadku po Kawalerach Maltańskich i awangardowej, europejskiej nowoczesności.
W nowej dzielnicy spotyka się tłumy młodych, wykształconych pracowników z Malty i całej Unii
Europejskiej, pracujących w dynamicznie rozwijającym się sektorze finansowym. W portowych
zaułkach można porozmawiać z sędziwym majstrem, który w walącym się garażu pełnym
kanarków reperuje swoje zabytkowe auto, pamiętające czasy brytyjskiego imperium. W
kawiarniach i piekarniach, schowanych w bocznych uliczkach starego miasta, eleganckie starsze
panie dyskutują bez pośpiechu o pogodzie. Przypadkowi przechodnie starają się radośnie i z
własnej inicjatywy pomóc turystom, szukającym drogi. Uliczni sprzedawcy tandetnych pamiątek
nawołują do mocnej wiary w Chrystusa, a zasymilowani emigranci z Afryki, zagospodarowują luki,
pozostawione na rynku przez młodych Maltańczyków, którzy wolą żyć w Londynie, Rzymie i
Berlinie.
– Zastanawiałeś się kiedyś nad tym, żeby wrócić do Sudanu? – pytałem przypadkowo spotkanego
Josefa z Afryki, z którym w marinie dopijaliśmy resztkę raki przywiezioną z Grecji.
– To niemożliwe. Sudan to piękny kraj, w którym jest wszystko czego potrzeba do życia. Woda,
ziemia, słońce, powietrze a nawet ropa. Ale ludzie nie potrafią tego uszanować i ciągle się kłócą.
Wojny trwają już tak długo, że nikt nie wie o co poszło i w czym jest problem. Gdybym teraz
wrócił, natychmiast dostałbym kulkę. Widzisz tego kota? Jego życie tutaj jest więcej warte niż
człowieka w Afryce. Poza tym mam tu rodzinę. Oni nigdy nie byli w Afryce.
– Twoja żona jest z Malty?
– Tak, to rodowita Maltanka. Ona i mój syn są chrześcijanami, a ja jestem muzułmaninem, bo w
takiej rodzinie się urodziłem, ale żona i chłopak nie chcą mojej wiary i nie mam z tym problemu.
Natomiast zgodnie z zasadami mojej religii muszę ci opowiedzieć o Allahu i zaproponować zmianę
wiary. Nie musisz jej przyjąć, ale muszę cię poinformować.
– Próżne twoje wysiłki, ale nie ma sprawy. Najpierw jednak wypijmy ostatnią kolejkę. Za zdrowie
dobrych ludzi na całym świecie!
– Zdrowie!
By dobrze poznać Vallettę, trzeba by spędzić tam przynajmniej dwa tygodnie. Profesjonalnie
przygotowana oferta turystyczna i doskonała atmosfera miasta, powinny przypaść do gustu
każdemu podróżnikowi. Po trzech dniach w stolicy Malty postanowiliśmy jednak odwiedzić także
dwie pozostałe wysepki archipelagu.
Kilka godzin leniwej żeglugi zajęło nam dotarcie do popularnego kotwicowiska Blue Lagoon na
wysepce Comino.
– Co za okropny tłok! Nie ma gdzie rzucić kotwicy. – zmartwiła się Karolina na widok prawie setki
łodzi okupujących zatoczkę.
– Nic na to nie poradzimy. Jest niedziela i wszyscy Maltańczycy wylegli nad wodę. Kultura
weekendowego żeglowania jest tutaj tak samo rozwinięta jak w Szwecji! Ale poczekajmy parę
godzin. Jestem pewien, że miejscowi wrócą na noc do swoich marin.
Zgodnie z przewidywaniami, w nocy na kotwicowisku zostało tylko kilka jachtów. Udało nam się
znaleźć upragniony spokój i idealne miejsce do nocnego nurkowania w fosforyzującej wodzie.
Na deser zostawiliśmy sobie urocze i ciche kotwicowiska wokół Gozo. Wyspy słynie z doskonałych
miejsc do nurkowania i niezwykłych osiągnięć lokalnych rybaków.
Wcześnie rano, siedemnastego kwietnia 1987 roku, rybak Alfredo Cutajar przyholował do portu
zdobycz, która okazała się być największym na świecie rekinem białym, o długości 7,13 m i wadze
3 ton! Samica musiała niedawno urodzić, a w jej wnętrznościach znaleziono 2 metrowego rekina
błękitnego, 2,5 metrowego delfina w dwóch kawałkach i 70 cm żółwia! Rekin został złowiony na
pływające haki.
Informację o potworze przyniosła mi Karolina, kiedy kończyłem pisać naszą relację i myślałem o
następnym przelocie na Sycylię.
– Zobacz jakie rybki trafiają się w tych wodach! – zawołała, pokazując pocztówkę dokumentującą
rekordowy połów.
– O cholera… mogłaś mi tego nie pokazywać. Od tej pory kąpiel w morzu nie będzie już dla mnie
taka sama.
Partnerem rejsu „Sputnikiem dookoła Ziemi” jest Marina Kamień Pomorski. Rejs wspierają: Sail
Service, Crewsaver, Eljacht, Henri Lloyd, Elena – Kolagenum, Lyofood, Marszałek Województwa
Zachodniopomorskiego, Jacht Klub Kamień Pomorski i Miesięcznik Żagle.
Tekst: Mateusz Stodulski
Zdjęcia: Sputnik Team
Gozo, Malta 31.08.2015 r.